Czy polonistka może być informatyczką? Czy łatwo zmienić zawód po dziesięciu latach pracy? Czy żałuję pierwszego kierunku studiów? A drugiego? Czy trudno było podjąć decyzję o zmianie?
Tak. Nie. Nie. Trochę. Nie, ale…
Opowiadanie o tym, jak zostałam informatyczką, sprawia mi trudność. Po pierwsze mam potrzebę wytłumaczenia się. Tak jakby pierwsze studia były porażką (?!) albo przebranżowienie było czymś niewłaściwym. Skąd to uczucie, nie wiem, zdaję sobie sprawę z tego, że jest głupie. Po drugie – bardzo trudno mi nie zboczyć z tematu i nie zacząć dywagować, czy studia polonistyczne do czegoś mi się teraz przydają; czy wielu humanistów jest w IT; czy warto było iść na studia; co z barierą wieku i oczywiście: kobiety w IT. Każde z tych pytań to temat na osobny wpis albo kilka.
Wracając do sedna: zdecydowałam się na zawodową rewolucję z jednego powodu: bałam się, że zostanę bezrobotna.
Po studiach zostałam redaktorem: językowym i prowadzącym. Jako językowy dbałam o to, żeby książki, które trafiają do uczniów, nie miały błędów (testy), były napisane odpowiednim językiem (UX) itd. Jako prowadzący dobierałam do nich zdjęcia, zamawiałam ilustracje, współpracowałam z grafikami (PO / PM), przygotowywałam materiały marketingowe. Miałam ostatnie słowo co do finalnego wyglądu publikacji (sorry, autorzy). I robiłam to naprawdę dobrze. (Mówiłam, że trudno mi nie wdawać się w dygresje. Ale to dlatego, że kochałam tę robotę).
Niestety wydawnictwo słabo przędło i zwalniało ludzi. Grupowo. A ja akurat wróciłam z macierzyńskiego, moje projekty były pozamykane, dostawałam jakieś niedobitki, zwolnili koleżankę, która również wróciła z macierzyńskiego i ogólnie rzecz ujmując – kicha.
Gdyby mnie zwolniono, znalazłabym inną pracę. Może nawet w redakcji. Ale rynek był pełen dobrych, bezrobotnych redaktorów. Moje uprawnienia do nauczania w szkole wygasły – musiałabym iść na studia podyplomowe. Mogłam szukać w agencjach kreatywnych jako copywriter itp., ale zupełnie mnie to nie interesowało. Nie nadaję się też do pracy dziennikarskiej (próbowałam) ani do handlu (byłabym pierwszym sprzedawcą, który odradza zakup). Tak czy inaczej – zamiast czekać na nieuniknione, należało przygotować plan na kolejne circa 30 lat życia (dokładnie tak! Jeśli pracujecie od 10 lat, a zaczęliście po studiach, to będziecie pracować jeszcze ok. 30–35 latek. Myślicie, że mając 35 lat jesteście już na stabilnej pozycji? Przedszkolaki!)
Gdzie to ja byłam? Aha. Zgodziłam się zostać programistką, co wymyślił mój mąż. Już od jakiegoś czasu namawiał mnie na przejście na jasną stronę rynku pracy. Obiecywał lepsze warunki, mniej stresu, za to więcej kasy, elastyczne godziny itp. On twierdził, że się nadam. Ja się bałam. Ale bałam się każdej opcji, a zmiana była nieunikniona.
Po przeanalizowaniu naszej sytuacji, uznaliśmy, że powinnam się zwolnić i rozpocząć studia dzienne na prywatnej uczelni pół godziny kolejką od domu. W wolnym czasie mogłam dorabiać na zleceniach.
Studia były inżynierskie (7 semestrów). Początkowo miałam je skończyć i wtedy szukać pracy, ale ja jestem w gorącej wodzie kąpana (plus paniczny strach przed bezrobociem), więc zaczęłam jej szukać już po pierwszym roku. Rozsyłałam swoje CV wszędzie, gdzie się dało i w taki sposób znalazło się ono w Sii. Choć szukałam stażu programistycznego, zaproponowano mi etacik testerski. Do tej pory uważam to za jedno z tych zrządzeń losu, które raz na jakiś czas kierują moje życie na właściwe tory. Ponieważ nadal studiowałam (kończyłam 3 semestr), przeniosłam się na tryb zaoczny.
O tym, dlaczego udało mi się dokonać tej wolty, jak dostałam pierwszą pracę itd. chciałabym napisać więcej. Tu wspomnę jedynie, że choć miałam dużo wątpliwości, to wychodziłam z założenia, że nie ma takiej opcji, że może mi się nie udać. I robiłam wszystko, co było w mojej mocy, żeby osiągnąć założony cel (no dobra, do niektórych zagadnień mogłam trochę bardziej przysiąść, ale naprawdę nie umiem w Pythona. A z C++ prowadzący nie docenił geniuszu mojego rozwiązania).
Przebranżowienie to w pewien sposób była łatwa decyzja. Stałam pod ścianą – nie mogłam czekać na rozwój wypadków, każdy koniec miesiąca to była stresówka pt. „Czy od pierwszego nadal będę miała pracę?”. Moja ówczesna sytuacja zawodowa nie była ani przyjemna, ani rokująca. Byłam kłębkiem nerwów. Nie mam natury ryzykantki i musiałam być pewna, że to, co postanowię, będę w stanie wcielić w życie. I że jeśli się na coś zdecyduję, to będę mogła się w tym rozwijać. Inne wyjścia – choć pozornie prostsze do realizacji, były zwyczajnie gorsze w dłuższej perspektywie. Decyzja była tym łatwiejsza, że jako urodzona optymistka i naiwniaczka nie dostrzegałam wszystkich potencjalnych trudności. Tych realnych też nie. Dodatkowo byłam w komfortowej sytuacji – mogłam skupić się tylko na nauce.
Z perspektywy czasu: lepiej, że nie wiedziałam, na co się piszę. Ale gdybym wiedziała, to i tak zrobiłabym to jeszcze raz.
PS Teraz przypomniałam sobie jeszcze jeden wątek związany z przebranżowieniem: pieniądze. Dla mnie to nie był główny motywator, choć przyznam, że wizja wyższej pensji była bardzo miła i na pewno zachęcała do starań. Jeśli jednak ktoś wierzy nagłówkom o mitycznych pięciocyfrowych zarobkach w IT i to jest jego głównym celem, to powinien się jeszcze raz dobrze zastanowić, bo na początku pensje są niezłe (w porównaniu z pielęgniarską czy nauczycielską wręcz nieprzyzwoite), ale na pięć cyferek przed przecinkiem trzeba się jednak narobić, a ta praca, jak każda, ma też wady i nie każdy się do niej nadaje.