No to nie będzie milutka opowieść.
Nie ma ludzi, którzy nie popełniają błędów. Każdy z nas na którymś etapie życia popełnił (i popełni) głupi lub głupszy błąd. Są za to tacy, co się na błędach uczą, i tacy – co nie. Większość z nas należy pewnie do złotego środka, czyli gdzieś tam nam szumi, żeby nie pchać paluchów do wrzątku, ale z radosną beztroską uważamy, że jeszcze jeden kieliszek wina to fantstyczny pomys.
Błąd to jeszcze nie porażka. Te pojęcia, choć podobne, mają jednak inny ciężar. Błąd można naprawić, porażka ma w sobie jakąś ostateczność. No, ale tak z błędów, jak z porażek można, a wręcz należy wyciągnąć wnioski i na przyszłość starać się unikać powielania.
Czego więc nauczyłam się z moich błędów i porażek?
Porażka nr 1: Przebranżowienie
Długo zastanawiałam się nad tym, czy przebranżowienie można uznać za porażkę. Podzieliłam więc ten proces na dwie części – przed i po. Przed to porażka, po to sukces. W środku jest krew, pot i łzy.
Czego się nauczyłam?
Po pierwsze: wiem już, że nie muszę tkwić w niezdrowym układzie, praca nie musi przyprawiać mnie o mdłości i skręty żołądka, nie muszę znosić seksistowskich żartów szefa itp. To trudna prawda, bo jesteśmy wychowywani do trwania, wytrzymywania i szanowania pracy, a jeszcze trudniejsza, jeśli tę pracę kochamy. Ale zawsze możemy coś zmienić. To nigdy nie jest łatwe, wymaga dużo siły, samozaparcia, czasem właśnie drastycznych decyzji. Ale wynik jest zwykle na plus. To może być awans, zmiana pracodawcy, przebranżowienie – finalnie – nadal możemy się cieszyć pracą, ale także szacunkiem do siebie.
Po drugie: nie możemy się przywiązywać do raz podjętej decyzji o ścieżce zawodowej. Oczywiście, że możemy przez 40 lat pracować w jednej firmie. Ale nawet w takiej sytuacji będziemy musieli uczyć się nowych rzeczy – bez względu na to, czy będziemy na jednym stanowisku, czy będziemy się wspinać po szczeblach kariery.
Po trzecie: można czerpać satysfakcję i dobrze wykonywać różne zawody. Ja na przykład zupełnie nie widziałam się w marketingu, nie dla mnie copywriting, choć wielu redaktorów wybiera taką ścieżkę. Nie nadaję się też do założenia własnego biznesu, choć przez jakiś czas o tym marzyłam. Ale w testowaniu odnajduję się bardzo dobrze. Być może w przyszłości spróbuję ścieżki programistycznej albo managerskiej.
Porażka nr 2: Zawalony sprint
Zawaliłam kiedyś sprint. Nie zrobiłam niczego źle, po prostu zabrakło mi czasu, źle rozłożyłam siły, nie dość wcześnie powiedziałam o problemach, z którymi się borykałam. Tak czy siak: klient nie otrzymał na czas kompletu wyników. I nie wnikając w szczegóły – nigdy więcej mi się to nie zdarzyło – uważniej analizowałam ryzyko, szybciej mówiłam o zagrożeniach, inaczej planowałam zadania. Przekonałam się też, jaka siła leży w zespole, bo ten przypadek został przeanalizowany na forum, żebyśmy wszyscy mogli wspólnie zapobiegać takim wtopom w przyszłości. Lepiej jest potem powiedzieć, że finalnie wszystko skończyło się dobrze, niż przepraszać.
Porażka nr 3: Okładka z literówka
To jest akurat historia z redaktorki.
Puściłam do druku okładkę z literówką w tytule. Widziało ją kilka osób, ale to ja byłam za nią odpowiedzialna. Firma straciła kilka tysięcy, na szczęście w drukarni wychwycili to zanim zszyli okładkę z resztą (inaczej straty byłyby większe). Od tej pory wymieniałyśmy się z koleżanką pracą – jeśli ja robiłam redakcję, ona robiła korektę, jeśli któraś z nas pisała jakiś tekst, druga go czytała. Takie elementy jak okładki sprawdzałyśmy obie.
Autor nie widzi swoich błędów – to nie prawo Murphiego, tylko psychologia. Jeśli za dobrze znasz produkt – także możesz akceptować pewne jego niedoskonałości, albo już ich nie zauważać. Dlatego – jeśli piszesz ultra ważny mejl do klienta, daj go przeczytać koledze. Sprawdzajcie sobie nawzajem scenariusze, sczytujcie wymagania i zgłaszajcie nieścisłości analitykom, jeśli tylko będziecie mogli. Drugie oko! A teksty na bloga piszę, a potem czytam po kilku dniach, kiedy już zapomnę, co napisałam i mogę załapać dystans – bo nie pamiętam, co autorka miała na myśli).
Porażka nr 4: Wszystkie zawalone rozmowy kwalifikacyjne
Jeśli coś robisz – przygotuj się do tego. Bez względu na to, czy jest to obrona pracy magisterskiej, rozmowa kwalifikacyjna, rozmowa o podwyżce czy zrobienie chlebka bananowego. O ile w ostatnim przypadku w najgorszym razie wyrzucisz niejadalną breję lub będziesz szukać w sobotę o 20.30 otwartego sklepu z jajkami i mąką, o tyle w tych pozostałych – po prostu spieprzysz to. Improwizować możesz, opowiadając przy piwku, jak koncertowo pokpiłeś(-aś) sprawę, bo pomyliłeś(-aś) stos ze stertą (a tak w ogóle, to powiedziałeś(-aś), że to stóg – hehe, siana. Chyba siana w Twoim mózgu).
No a co, jeśli pech, tabula rasa w mózgu, pytanie koszące itp.? Przecież to się zdarza. Zdarza się i wtedy przynajmniej będziesz wiedzieć, że zrobiłeś(-aś) tyle, ile mogłeś(-aś). A przed kolejnym wyzwaniem – przygotujesz się lepiej.