Nie tylko pieniądze liczą się w pracy, ale także to, jak się w niej odnajdujemy, jak jesteśmy traktowani, z kim musimy pracować. Dziś o tym.
Poczucie sprawczości
Praca w IT, szczególnie w dużych firmach (w strasznych korpo) wygląda zupełnie inaczej niż… no dobra, powiedzmy, że różni się od pracy w małych polskich rodzinnych firmach. Jeśli znajomi z ITkorpo opowiadają o: sali relaksu, masujących fotelach, konsolach do gry, stołach do ping-ponga i piłkarzykach, huśtawkach, darmowej pizzy, dystrybutorach z napojami gazowanymi, siłowniach itd., a wszystko to dostępne jest w godzinach pracy, to opowiadają o czymś, co w tej branży jest – może nie koniecznie codziennością, ale w granicach normy. I co mogę powiedzieć: kilka razy zdarzyło się, że korzystaliśmy z tych dobrodziejstw na fulla. Zwykle to było po kilku dniach pracy tak intensywnej, że nasze mózgi niemal się gotowały, a emocje sięgały zenitu. I wiecie, co nam powiedział team leader, widząc, że wracamy po dwugodzinnym turnieju ping-ponga? Nic.
W informatyce często pracuje się zadaniowo, zwłaszcza w metodykach zwinnych. Masz zadanie, masz termin i sam(-a) odpowiadasz za dowiezienie. Nie dowieziesz – wtedy trzeba się zastanowić, dlaczego tak się stało, co zmienić, żeby następnym razem było lepiej. I to naprawdę jest rozmowa. W dużych firmach, które szanują specjalistów (bo bez nich przestaną być dużymi firmami), panuje demokracja. Wspólnie wypracowujecie swój model pracy, wyznaczacie cele i robicie wszystko, co w waszej mocy, żeby je osiągnąć. Jeśli programista mówi, że potrzebuje dwóch dni, to znaczy, że tyle potrzebuje. Jeśli tester mówi, że nie działa, to nie działa. Szef ufa ekspertom, właśnie dlatego, że są ekspertami w swojej dziedzinie, w końcu po to ich zatrudnił i płaci im niemałe pieniądze. Nie kwestionuje ich pomysłów, nie uważa, że wie lepiej, nie ocenia ich na podstawie godzin wysiedzianych przy biurku. (Ten obrazek jest nieco przejaskrawiony, bo oczywiście jak mówisz, że będzie za dwa dni, to słyszysz, że deadline, release, a nie da się szybciej… ale nadal – jeśli jesteś specjalistą, to jesteś tak traktowany. A że specjalistów też można cisnąć… Co innego, że to częściej eksperci grożą odejściem, niż grozi się ekspertom).
Chyba nawet jak o tym piszę, to słychać mój zachwyt. Bo właśnie w Sii, mojej pierwszej pracy w IT, poczułam (i usłyszałam), że mój przełożony mi ufa. Mogłam przez pół sprintu zajmować się czymkolwiek, bylebym na odbiorze miała dobrze wykonane swoje zadania. Zaufanie i… odpowiedzialność. Ale nie tylko ze strony przełożonych. Miałam także zespół i zawiedzenie go byłoby dla mnie czymś niewyobrażalnym. To było trochę jak u muszkieterów: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Zdarzyło się nie jeden raz, że po godzinach razem kończyliśmy zadanie, które następnego dnia musieliśmy przekazać klientowi. A następnego dnia świętowaliśmy długą kawą.
Komfort…
… czyli elastyczne godziny pracy i brak tłumaczenia się.
Koniec z biegiem na kolejkę, bo się spóźnię i będę musiała odsiedzieć dłużej i jeszcze się tłumaczyć (w jednej z prac jak się spóźniłam 5 minut, to i tak musiałam odsiedzieć 15). Zaczynam pracę o 9.17, kończę o 17.17, albo zaczynam o 7, kończę o 15, albo pracuję od 7 do 13 i od 14 do 16. Nagły telefon z przedszkola, że dziecko ma gorączkę i powinnam je odebrać, skończył się tak, że zabrałam lapka do domu i pozostałą część pracy wykonałam, kiedy dziecko zasnęło. W moim zespole osoby chore były zwyczajnie wywalane z biura przez kolegów – możesz, pracuj z domu, a najlepiej weź zwolnienie, wykuruj się i wracaj w pełni sił. Nie było pretensji, że znów L4, albo że pracujesz zdalnie. Nie było żalu, że się zaraża innych. I nie było chorowania bez końca, bo jeszcze się dobrze nie wyzdrowiało, a już jest się znów chorym. Jeśli rano budziłam się z katarem i bólem głowy, wiedziałam, że mam wyjście, z którego obie strony będą zadowolone (ja nie stracę 20% chorobowego, praca będzie wykonana).
Niewielka zmiana, czyli możliwość rozpoczęcia i zakończenia pracy o dowolnej godzinie oraz możliwość pracy zdalnej to naprawdę ogromny komfort, szczególnie dla rodziców małych dzieci. Ale także dla innych osób. W ten prosty sposób łatwiej zorganizować sobie życie prywatne i np. załatwić jakąś sprawę urzędową. Do tego dochodzi fakt, że nie trzeba się tłumaczyć przełożonemu. Jeśli musisz wyjść w trakcie dnia, to po prostu informujesz o tym, że wychodzisz w sprawie prywatnej i odpracujesz to wieczorem lub następnego dnia. Nie ja jedna miałam zupełnie inne doświadczenia z poprzednich miejsc pracy – zdarzyło się nawet, że zostałam wezwana na dywanik, ponieważ zbyt długo byłam na… kontrolnych badaniach medycyny pracy. Ja spędziłam stanowczo zbyt długie 3 godziny na poczekalni niezbyt pięknej przychodni wybranej przez mojego pracodawcę (który przy wyborze nie kierował się raczej czasem oczekiwania na wizytę), mojemu szefowi najwyraźniej zdawało się, że stanowczo za dobrze się tam bawiłam i migałam się od obowiązków zawodowych.
Praca z fantastycznymi ludźmi
Razem ze mną pracę zaczynało 8 innych osób, w tym jeszcze jedna dziewczyna (Olu, pozdrawiam). W zespole było nas 4 (na ponad 40 osób). Potem dopiero liczba dziewczyn się zwiększyła. Często więc słyszałam pytanie, jak mi się pracuje w męskim gronie. Tymczasem bez względu na płeć to był korowód osobowości i ludzi pełnych pasji. Łączyła nas ciężka praca i przyciężkawe poczucie humoru. Bywało różnie, czasem praca przytłaczała, czasem ktoś potrzebował więcej wyrozumiałości, bo widać było, że boryka się z czymś i niekoniecznie chce o tym mówić. Czasem ktoś zrzucał z barków ciężar, wiedząc, że inni wysłuchają, poradzą, może tylko poklepią po plecach. Ale bywały też dni, kiedy górę brała głupawka albo cukru było za dużo i dosłownie leciały wióry (no dobra, akurat w tym wypadku poleciał styropian). Nie obrażaliśmy się na siebie, byliśmy szczerzy, a bywały chwile, kiedy naprawdę mogła być kosa. To był zespół Zetek, z domieszką Ygreków. Po trzech latach znaliśmy się jak łyse konie, ale to był też ten moment, kiedy zaczęliśmy się rozchodzić – rozwijać, szukać nowych wyzwań.
W takim zespole człowiek dojrzewa, uczy się – nie tylko narzędzi i umiejętności, ale też hmmm… życia, innego spojrzenia na świat. Choć byłam najstarsza (co było mi wypominane przynajmniej raz na tydzień, ale nigdy wtedy, gdy przynosiłam ciasto), nauczyłam się od nich bardzo dużo (i na pewno o tym jeszcze napiszę).
*POWYŻSZA WYPOWIEDŹ MA CHARAKTER SUBIEKTYWNY, co oznacza, że inni pracownicy IT mogą mieć inne, a wręcz zupełnie różne odczucia.